11-07-2007 03:05
Open'er 2007
W działach: recki | Odsłony: 7
Byłem ja sobie w tym roku drugi raz na openerze, wiec postanowiłem podzielić się wrażeniami z naszej pierwszoplanowej imprezy muzycznej. Będzie po kolei, chronologicznie.
Warunki brzegowe
Gdynia, lotnisko Babie Doły. To za Oksywiem, niezłe zadupie (choć dzięki temu w miarę blisko na plażę). Niemal cała powierzchnia trawiasta. Pole namiotowe otwierali w czwartek po południu, zamykali w poniedziałek, plus minus o tej samej porze. Koncerty przez trzy wieczory: piątek, sobota, niedziela. Trzy sceny – główna, w namiocie oraz młode talenty. 45 tysięcy ludzi, z tego jedna czwarta, to obcokrajowcy [sic!]. Piwo po dwa bony imprezowe, czyli po 6 zeta. Kiełbaska za trzy bony, a kebab za cztery [ejnt fakin dżołkin!].
Dzień pierwszy – czwartek
Tegoroczny open'er już na samym początku zdołał mnie wkurzyć. Specjalnie przyjechaliśmy z Kasią wcześniej, żeby spokojnie rozłożyć się na polu namiotowym. I co? Pole namiotowe dwa razy większe niż rok temu, ale ktoś z organizatorów wpadł na wspaniały pomysł, by zapełniać je – od końca! W ten sposób ci, którzy przyjechali pierwsi musieli najdłużej drałować do umywalni, co, jak sie miało okazać, było niebagatelnym minusem. No nic. Odstaliśmy swoje w kolejce, dostaliśmy fikuśnie niezdejmowalne opaski [teoretycznie, chyba, że ma się zwężalny kasiowy nagdarstek]. Git. Nasi sąsiedzi spędzili wieczór klnąć, pijąc mocne alko i śpiewając. Jak się miało okazać będzie to ich stałe zajęcie, przez cały czas trwania imprezy. Wspominałem już, że mówili po rosyjsku?
Dzień drugi – piątek
Noc była zimna, ale nie padało. Dzień był taki sobie, chmurzyska latały po niebie w te i wewte, ale i słońce się pokazało na kilka chwil. A, i byłbym zapomniał – telefon mi ukradli. Że też się ktoś połakomił na taki szajs :-> To i tak był model zastępczy po poprzednim, którego utopiłem [nie pytajcie, gdzie]. A i poprzedni też był w zamian. Żenujące.
Festiwal zaczęliśmy od koncertu Afro Kolektywu pod Namiotem. To ponoć jakiś strasznie stary skład. Nie słyszałem o nich wcześniej, ale dawali całkiem nieźle, niektóre teksty nawet zabawne. Powiedziałbym, ze podobni do Łony, ale pewnie jest na odwrót ;-) A Łona lepszy. Afrokolektyw: Nieźle.
Potem wpadliśmy na polskie ska spod szyldu Całej Góry Barwinków, na Młodych Talentach. Nie powiem, całkiem fajne, choć chłopakom chyba wydaje się, że na mocniejszym ska-rytmie można pociągnąć całą piosenkę. Spodobał mi się szczególnie kawałek o policjantach z Miami :-] CGB: Znośne+.
Scena główna zaczyna się o 19ej, więc wpadliśmy potem pod Namiot na Pink Freud. Słuchałem ich trochę z płyt studyjnych i musze przyznać, że nie byłem zachwycony. Koncert jednak dali naprawdę wyśmienity, więc będę chyba zmuszony zrewidować swoje zdanie o nich. PF: Bardzo dobre.
Nie zostaliśmy na bisie Freudów, bo chcieliśmy zdążyć na The Car is on Fire, inaugurujące dużą scenę. Błąd. Carsi okazali się koncertowo żenująco wręcz słabi. Zero werwy, zero luzu, zero reakcji publiczności. Dramat. Szok był tym większy, że dopiero co byliśmy na naprawdę świetnym koncercie Freudów – nawet, gdyby ich zamienić miejscami, to nie wiem, czy Carsi by sobie poradzili. Szkoda. Potwierdziło się, że druga płyta bryki w ogniu jest słaba. tCioF: Bardzo Słabo.
Po nich grali na scenie Sonic Youth. Jak na takich staruszków wypadli nawet nieźle, choć onanizowanie gitary o głośnik to chyba lekka przesada. Ja tam ani ich nie znam, ani nie przepadam, więc zerwaliśmy się na chwilę do namiotów. Rosjanie piją i śpiewają, chyba nawet 5'nizzę.
Po SY grali The Roots. Z przykrością sttwierdzam, zę tak mnie ten koncert rozwścieczył w swej pierwszej połowie, że w sumie zupełnej przyjemności nie czerpałem z drugiej, bardziej udanej. Rootsi zapodali z początku kilkadziesiąt kawałków – każdego po minucie. Nie wiem, takie żonglowanie utorami musi się w HH jakoś nazywać, podpowiedzcie mi czego mam nienawidzić. Jak się tylko człowiek zagrzewa do wywijasów, to te złamasy kutane zmieniają piosnkę. Rozumiem, że można się popisywać muzyczną sprawnością, ale żeby na taką skalę?! Potem zagrali fantastyczne wykonanie jakiegoś Dylanowego protest songu [serio, fantastyczne] i z pół godziny normalniejszego koncertu. Całość ledwie Znośna, choć publiczności się chyba podobało.
Wieczorem miał grać niejaki Laurent Garnier, francuski pionier techno. I jak zapodał, to musieliśmy się ewakuować, bo bas zabijał [z początku staliśmy blisko sceny, ale jak mi wnętrzności zaczęły niebezpiecznie bulgotać cofnęliśmy się an drugi koniec lotniska :->]. Techno epoki kamienia łupanego lub przeszarżowany technominimalizm, jeżeli wolicie. Garnier: Słaby.
I tak trafiliśmy na przesuniętego Dizeego Rascala. Młody król londyńskiego rapu nie dojechał na właściwy termin i zapodawał kilka godzin później. Nic co prawda nie szło zrozumieć z tekstów, ale publiczność rozgrzewał przebojowo, trzeba mu to przyznać. Podobała mi się zwłaszcza wariacja znanego numeru - “prawa strona sali, lewa strona sali”. Szło to jakoś tak: “prawa, mejk som noiz!”, “lewa, mejk som nojz!” i wrescie “środek, rejz jer hend łid da midel finger and mejk som nojzzzz!”. DR: Dobry.
Ponieważ robiło się powoli jasno ewakuowaliśmy się na spanie, a ja z niejakim zdziwieniem przyznałem palmę pierwszeństwa tego dnia polskiemu Pink Freud.
Sobota – dzień trzeci
W nocy padało, ale nad ranem było jako tako. Jako, że od piątku na teren festiwalu nie wpuszczali ludzi z alko przez głównym wejściem zdążyła się już wykrystalizować tradycja dzielenie się browarem. Także tego dnia miała miejsce następująca historia. Zasuwamy sobie ku scenom, gdy nagle z boku słyszę głos:
“Ej, Ty! Nie chcesz piwa?” Następuje krótka grzecznościowa wymiana zdań, po której ja i tajemniczy delikwent uznajemy, że nie ma co browarka marnować i trzeba przed wejściem obalić. I tak sobie w drodze obalamy i rozmawiamy. On chyba ze Ślunska, ja z Lublina. Pogoda do dupy i do dupy. I nagle pada [już nie pamiętam z jakiej paki] -
“To może grasz w Warhammera?” Ja na to, że owszem, grywałem. To on:
“A kogo znasz?” Rozbawiony sytuacją wymieniam szychy lubelskiego fandomu, ale mój rozmówca tylko kręci głową i grymasi. Gdy okazuje się, że nie zna Matiego przychodzi na mnie nagłe olśnienie.
“Aaa, ale Ty o bitewniaku?!”
“No a jak!” odrzeka, jakby inny Warhammer nigdy nie istniał.
“No to kogo znasz?” - teraz ja jego. A on
“A np. kogośtam, Jerzyna.”
“A widzisz, ja z Jerzynem byłem na obozie i razem w erpegi grywaliśmy.” Zieja. Pozdrawiamy serdecznie Buszmena [a przy okazji Jerzyna, Krzyśka Zalewskiego i całą pamiętną kolonię letnią w Szczyrku :-] i liczymy na piwko w przyszłym roku ;o)
Zaczęło się nieźle – kolejny raz szczęśliwy traf sprawił, że trafiliśmy na właściwy koncert. Generalnie zmiany w programie były słabo opanowywane przez obsługę i trzeba było mieć niezłego farta, zęby się dowiedzieć i jakichś przetasowaniach. I tak, zamiast na Kapitana DA trafiliśmy na koncert trójmiejskiej formacji o wdzięcznej nazwie Dick4Dick. Już sama nazwa wskazuje na to,z ę koncert będzie naprawdę w pytkę. I był. Tym razem diki półnadzy, wytatuowani, uzbrojeni w wizualizacje rozgrzali tłum do czerwoności. Ale przecież przy takich kawałkach jak “Wet and dirty” trudno nie puścić dupencji w tan. Serio – świetny koncert, flirtujace ostro [a jakże!] z hard rockiem electro, roztrzaskiwane gitary i tłum skandujący “Dick4Dick!”. Wcześniej nigdy się z tą formacją nie zetknąłem [wspominano mi tylko o niej przy okazji przesłuchiwania Super Girl and Romantic Boys ;o], a szkoda. Na następny ich koncert – musowo! D4D: Bardzo dobry [nie, serio!].
Potem przeszliśmy się na OSTRego, który okupował główną scenę. Minęliśmy po drodze słabiutki NOT (nowa kapela koleżków z CKOD i Agresivy 69), ale potem okazało się, że coś sie znów przesunęło i to NOT wcale nie był :-> OSTRy zapodawał zwyczajowo, coś tam zaiwaniał na skrzypeczkach, coś tam pokrzykiwał politycznego-niezbyt-przemyślanego. Jak to on, choć może mniej fristajlu niż ostatnio w Krakowie. Znudził nam się, więc poszliśmy na Aptekę, ale namiot był tak wypełniony, że nie dało się wcisnąć. Trudno. OSTRy: Znośnie+.
Potem na głównej grali Groove Armada. No i się zaczęło. To znaczy nie, nie superfajna zabawa, bo GA to uboga siostra zeszłorocznego Basement Jaxx [choć generalnie przyzwoita]. Zaczęło lać. W krótkim czasie byłem cały przemoczony, bo oczywiście płaszcza nie miałem. Mieli je za to moi sąsiedzi, co gwarantuje, ze my zostaniemy w pełnie przemoczeni. Heh. GA zapodawali jak ta umieli. Moim zdaniem na początku było w tym wszystkim za mało ognia, ale potem się rozkręcili i końcowe Syperstylin' było jak trza. Mieli też naprawdę ładne wizualizacje, estetycznie IMHO najładniejsze na całym festiwalu. Głównie tańczące laseczki, ale za to jak tańczące! :o) GA: Niezłe+.
Przyznam, że Bestie olałem. Byłem na początku,ale tłum oszalał, a ja jakoś akurat wybrałem sobie ten moment, by przypomnieć sobie, że właściwie to nie lubię ich muzyki. Poszliśmy do namiotu ratować swoje zabłocone już buty. Od tego punktu festiwal zmienił się w imprezę na bagnach. Zresztą czego się spodziewać – trawiaste lotnisko, zalane wodą, zadeptane przez tysiące ludzi. Było dramatycznie, ale nie w naszym namiocie, więc może tyle w tym temacie.
Beastie Boys sobei zapodawali, a my tymczasem spokojnie poszliśmy na koncert Kombajnu do Zbierania Kur Po Wioskach. Ci też za wiele studyjnie nie pokazują, ale za to wygrali kiedyś ponoś Węgorzewo. I co? Reweeelka! Ich wokal jest na scenie bardziej pogrzany niż Marysia Peszek, a przy tym ma, jak sie okazuje niezłą sceniczną charyzmę. Muzyka KdZKpW brzmi o wieeele lepiej na koncercie, takze bawiliśmy się świetnie. Zdecydowanie – kolejna rzecz, którą trzeba jeszcze zobaczyć na żywo, a będzie okazja, bo właśnie montują trzecią płytę, więc i promocyjka po Polsce pewno pojedzie. Kombajn: Bardzo Dobry.
Trudno byłoby wybrać pomiędzy dwoma równie dobrymi zespołami, ale na szczęście trudu tego oszczędzili mi The Muse. Przywieźli ze sobą kupę sprzętu do wizualizacji i dali show, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem! Zaczęli od mocnego kopa i praktycznie nie zwalniali do samego końca. Czy zaskoczę Was, gdy powiem, że studyjnie nie są tak dobrzy? Z chęcią porównałbym kiedyś koncert ich i Radiohead. Zawsze uważałem mjuzów za siódmą wodę po kisielu radiołbów, a tu taka klasa. Zauważyłem też, że przy widowisku o takiej skali mniejszy nacisk kłądzie się na faktyczny kontakt między widownią a artystą. Po prostu staliśmy tam z rozdzawionymi gębami i wpatrywaliśmy się szał na scenie. No, niektórzy podrygiwali, choć koncert zaczął się z lekkim opóźnieniem tj koło 1:30. Za sam ten koncert opłacało się dać 260 peelenów. The Muse: Doskonali!
Dzień czwarty – niedziela
Znów padało. Słyszałem, że w nocy niektóre samochody z lotniskowego parkingu dla gości pozapadały się po klamki. Rozdawana za darmo wyborcza pokazywała zdjęcia zalanych namiotów i roześmiane mordki angoli jak jeden maż chwalących festiwal [chyba przyzwyczajeni do takiej pogody]. Jeszcze wracając do obcokrajowców – było sporo Rosjan, sporo Litwinów i Łotyszy, Angoli, trochę Benelusku, ale nie uświadczyliśmy ani jednego Niemca. Ciekawostka.
Ale wracając do koncertów – niedziela to był ten wielki dzień, kiedy grało Bloc Party. Ominęliśmy zatem inne występy [szkoda trochę beatboxowego Me, myself and I, chciałem ich wreszcie zobaczyć] i ustawiliśmy się przy scenie jeszcze przed Indios Bravos. I na poczatek małe zaskoczenie – normalnie za nimi nie przepadam, ale nam jako tako, bo brejdak ich sporo słucha. A tu banda Gutka i Banacha dała naprawdę dobry koncert. Zaprosili sporo gości, rozbujali publiczność, był nawet indianin w ichniejszym ciuchu zadający na scenie szpan wdzięcznymi pląsami. Jak na IB – bardzo dobrze, na pewno lepiej niż na zeszłorocznym Woodstocku. IB: Nieźle.
Zaraz po nich grali Bloc Party, czyli moi obecni ulubieńcy [i wcale nieprawda, że druga płyta jest słaba!]. Chłopaki dali całkiem fajny koncert, a mi udało się przegrać piwo, bo Kasia z nonszalancką pewnością siebie zgadła, że zaczną od Disappear here. Publiczność reagowałą bardzo żywiołowo i chwilami wyglądało to tak, jakby Bloki zastanawiali się “kim są ci ludzie i jak to sie stało, że znają na pamięć nasze piosenki?”. Fajnie, że zostali tak przyjęci. To ył ich pierwszy występ w Polsce [zresztą dla wielu pozostałych artystów też], więc wnosimy, że zechcą szybko wrócić. Sam koncert może bez superfajerwerków, po prostu solidna małolacka histeria do zupełnie dobrych piosenek. Tak w dwóch trzecich poszedłem w tłum, więc wróciłem nieco zmaltretowany. BP: Dobre.
Na Bjork wycofaliśmy się trochę do tyłu. Głupie to było, ale konieczne – w zamian dostaliśmy widok na całą scenę z dali [a tak mielibyśmy widok na całą scenę z bliska]. Czołowa artystka Islandii nie zawiodła. Gazety open'erowe mówiły, że wydarliśmy punkt turnee z łap Germana, więc satysfakcja i cena były podwójne. Nic dziwnego – wszyscy na scenie poprzebierani, wizualki, super efekty i sprzęt do robienia beatów jak z Raportu Mniejszości – tam po prostu trzeba było być. Show światowej klasy, dający pozytywnego kopa na długie godziny. Co prawda moim zdaniem Muse i tak było lepsze, ale na koncert Bjork po prostu nie dało się narzekać. Sama Bjork była słodziutka [^^], a aranże niektórych kawałków – nieziemskie. Zagrała Jogę, zagrała Army of me, zagrała Hunter i Earth intruders na wejście. Extremely cool. Bjork: Wspniała. A, i byłbym zapomniał, przed jej koncertem puszczali na zachętę The Knife. Tych też mogliby do .pl zaprosić :-)
Oho, wygląda na to,z ę w niedzielę nie ruszaliśmy się od głównej sceny. Ostatnie grało tego dnia LCD Soundsystem. Przyszliśmy tak z ciekawości i zostaliśmy do końca, tak było fajnie. Zrobiło się luźniej, można było potańczyć, a ekipa Jamesa Murphy'ego pokazała na co ich stać. Muzycznie, grą światłem i rozmieszczeniem na scenie pokazali, że mniej może znaczyć więcej. Super koncert. Oczywiście nabrałem też sympatii do ich nowszego krążka, z którego zagrali większość kawałków, prócz tego, który mi sie najbardziej podobał [czyli Someone Great]. Ale jak tu nie zachwycić się “New York I love you, but you're bringing me down” lub “North American Scum”. Oczywiście zagrali też “Daft Punk is playing at my house” i generalnie byli mili dla ucha, że nie wspomnę o tańcu brzucha. Ten koncert, mimo iż mniej spektakularny od Bjork, w sumie podobał mi się bardziej. LCD Soundsystem: Bardzo dobry.
A potem już tylko palulu, pakowanie się i dalej w drogę.
Tegoroczny open'er mozna śmiało uznać za udany, choć edycja wydaje się słabsza od zeszłorocznej. Nie tylko ze względu na pogodę, czy wpadki organizacyjne, których nie uświadczyliśmy rok temu – także, a raczej głównie, za sprawą muzyków. W zeszłym roku Manu Chao, Scissor Sisters, Sigur Ros, czy Basement Jaxx jednak dali czadu lepiej. Zawalił główne pierwszy dzień – praktycznie bez superhitu na głównej scenie. Tak czy owak atak błocka zapadnie pewnie wszystkim w pamięć, tak jak śnieżyca przed pewnym Falkonem. Czekamy na kolejny rok, kolejną obsadę i kolejne koncerty. A tymczasem Archive na Jarocinie, Tool na tym metalczymś, Faithless na Coke [w Krk!], czy !!! w Wawie. Jest w czym wybierać.
W trakcie pisania tej przydługawej notki słuchałem sobie Elliota Smitha [XO; przy okazji dowiedziałem się, ze ponoć popełnił samobójstwo], Blonde Redhead [Misery is my butterfly – bardzo fajny] oraz troszkę LCD, żeby zgrać się ze wspominkami [Sound of Silver].
Warunki brzegowe
Gdynia, lotnisko Babie Doły. To za Oksywiem, niezłe zadupie (choć dzięki temu w miarę blisko na plażę). Niemal cała powierzchnia trawiasta. Pole namiotowe otwierali w czwartek po południu, zamykali w poniedziałek, plus minus o tej samej porze. Koncerty przez trzy wieczory: piątek, sobota, niedziela. Trzy sceny – główna, w namiocie oraz młode talenty. 45 tysięcy ludzi, z tego jedna czwarta, to obcokrajowcy [sic!]. Piwo po dwa bony imprezowe, czyli po 6 zeta. Kiełbaska za trzy bony, a kebab za cztery [ejnt fakin dżołkin!].
Dzień pierwszy – czwartek
Tegoroczny open'er już na samym początku zdołał mnie wkurzyć. Specjalnie przyjechaliśmy z Kasią wcześniej, żeby spokojnie rozłożyć się na polu namiotowym. I co? Pole namiotowe dwa razy większe niż rok temu, ale ktoś z organizatorów wpadł na wspaniały pomysł, by zapełniać je – od końca! W ten sposób ci, którzy przyjechali pierwsi musieli najdłużej drałować do umywalni, co, jak sie miało okazać, było niebagatelnym minusem. No nic. Odstaliśmy swoje w kolejce, dostaliśmy fikuśnie niezdejmowalne opaski [teoretycznie, chyba, że ma się zwężalny kasiowy nagdarstek]. Git. Nasi sąsiedzi spędzili wieczór klnąć, pijąc mocne alko i śpiewając. Jak się miało okazać będzie to ich stałe zajęcie, przez cały czas trwania imprezy. Wspominałem już, że mówili po rosyjsku?
Dzień drugi – piątek
Noc była zimna, ale nie padało. Dzień był taki sobie, chmurzyska latały po niebie w te i wewte, ale i słońce się pokazało na kilka chwil. A, i byłbym zapomniał – telefon mi ukradli. Że też się ktoś połakomił na taki szajs :-> To i tak był model zastępczy po poprzednim, którego utopiłem [nie pytajcie, gdzie]. A i poprzedni też był w zamian. Żenujące.
Festiwal zaczęliśmy od koncertu Afro Kolektywu pod Namiotem. To ponoć jakiś strasznie stary skład. Nie słyszałem o nich wcześniej, ale dawali całkiem nieźle, niektóre teksty nawet zabawne. Powiedziałbym, ze podobni do Łony, ale pewnie jest na odwrót ;-) A Łona lepszy. Afrokolektyw: Nieźle.
Potem wpadliśmy na polskie ska spod szyldu Całej Góry Barwinków, na Młodych Talentach. Nie powiem, całkiem fajne, choć chłopakom chyba wydaje się, że na mocniejszym ska-rytmie można pociągnąć całą piosenkę. Spodobał mi się szczególnie kawałek o policjantach z Miami :-] CGB: Znośne+.
Scena główna zaczyna się o 19ej, więc wpadliśmy potem pod Namiot na Pink Freud. Słuchałem ich trochę z płyt studyjnych i musze przyznać, że nie byłem zachwycony. Koncert jednak dali naprawdę wyśmienity, więc będę chyba zmuszony zrewidować swoje zdanie o nich. PF: Bardzo dobre.
Nie zostaliśmy na bisie Freudów, bo chcieliśmy zdążyć na The Car is on Fire, inaugurujące dużą scenę. Błąd. Carsi okazali się koncertowo żenująco wręcz słabi. Zero werwy, zero luzu, zero reakcji publiczności. Dramat. Szok był tym większy, że dopiero co byliśmy na naprawdę świetnym koncercie Freudów – nawet, gdyby ich zamienić miejscami, to nie wiem, czy Carsi by sobie poradzili. Szkoda. Potwierdziło się, że druga płyta bryki w ogniu jest słaba. tCioF: Bardzo Słabo.
Po nich grali na scenie Sonic Youth. Jak na takich staruszków wypadli nawet nieźle, choć onanizowanie gitary o głośnik to chyba lekka przesada. Ja tam ani ich nie znam, ani nie przepadam, więc zerwaliśmy się na chwilę do namiotów. Rosjanie piją i śpiewają, chyba nawet 5'nizzę.
Po SY grali The Roots. Z przykrością sttwierdzam, zę tak mnie ten koncert rozwścieczył w swej pierwszej połowie, że w sumie zupełnej przyjemności nie czerpałem z drugiej, bardziej udanej. Rootsi zapodali z początku kilkadziesiąt kawałków – każdego po minucie. Nie wiem, takie żonglowanie utorami musi się w HH jakoś nazywać, podpowiedzcie mi czego mam nienawidzić. Jak się tylko człowiek zagrzewa do wywijasów, to te złamasy kutane zmieniają piosnkę. Rozumiem, że można się popisywać muzyczną sprawnością, ale żeby na taką skalę?! Potem zagrali fantastyczne wykonanie jakiegoś Dylanowego protest songu [serio, fantastyczne] i z pół godziny normalniejszego koncertu. Całość ledwie Znośna, choć publiczności się chyba podobało.
Wieczorem miał grać niejaki Laurent Garnier, francuski pionier techno. I jak zapodał, to musieliśmy się ewakuować, bo bas zabijał [z początku staliśmy blisko sceny, ale jak mi wnętrzności zaczęły niebezpiecznie bulgotać cofnęliśmy się an drugi koniec lotniska :->]. Techno epoki kamienia łupanego lub przeszarżowany technominimalizm, jeżeli wolicie. Garnier: Słaby.
I tak trafiliśmy na przesuniętego Dizeego Rascala. Młody król londyńskiego rapu nie dojechał na właściwy termin i zapodawał kilka godzin później. Nic co prawda nie szło zrozumieć z tekstów, ale publiczność rozgrzewał przebojowo, trzeba mu to przyznać. Podobała mi się zwłaszcza wariacja znanego numeru - “prawa strona sali, lewa strona sali”. Szło to jakoś tak: “prawa, mejk som noiz!”, “lewa, mejk som nojz!” i wrescie “środek, rejz jer hend łid da midel finger and mejk som nojzzzz!”. DR: Dobry.
Ponieważ robiło się powoli jasno ewakuowaliśmy się na spanie, a ja z niejakim zdziwieniem przyznałem palmę pierwszeństwa tego dnia polskiemu Pink Freud.
Sobota – dzień trzeci
W nocy padało, ale nad ranem było jako tako. Jako, że od piątku na teren festiwalu nie wpuszczali ludzi z alko przez głównym wejściem zdążyła się już wykrystalizować tradycja dzielenie się browarem. Także tego dnia miała miejsce następująca historia. Zasuwamy sobie ku scenom, gdy nagle z boku słyszę głos:
“Ej, Ty! Nie chcesz piwa?” Następuje krótka grzecznościowa wymiana zdań, po której ja i tajemniczy delikwent uznajemy, że nie ma co browarka marnować i trzeba przed wejściem obalić. I tak sobie w drodze obalamy i rozmawiamy. On chyba ze Ślunska, ja z Lublina. Pogoda do dupy i do dupy. I nagle pada [już nie pamiętam z jakiej paki] -
“To może grasz w Warhammera?” Ja na to, że owszem, grywałem. To on:
“A kogo znasz?” Rozbawiony sytuacją wymieniam szychy lubelskiego fandomu, ale mój rozmówca tylko kręci głową i grymasi. Gdy okazuje się, że nie zna Matiego przychodzi na mnie nagłe olśnienie.
“Aaa, ale Ty o bitewniaku?!”
“No a jak!” odrzeka, jakby inny Warhammer nigdy nie istniał.
“No to kogo znasz?” - teraz ja jego. A on
“A np. kogośtam, Jerzyna.”
“A widzisz, ja z Jerzynem byłem na obozie i razem w erpegi grywaliśmy.” Zieja. Pozdrawiamy serdecznie Buszmena [a przy okazji Jerzyna, Krzyśka Zalewskiego i całą pamiętną kolonię letnią w Szczyrku :-] i liczymy na piwko w przyszłym roku ;o)
Zaczęło się nieźle – kolejny raz szczęśliwy traf sprawił, że trafiliśmy na właściwy koncert. Generalnie zmiany w programie były słabo opanowywane przez obsługę i trzeba było mieć niezłego farta, zęby się dowiedzieć i jakichś przetasowaniach. I tak, zamiast na Kapitana DA trafiliśmy na koncert trójmiejskiej formacji o wdzięcznej nazwie Dick4Dick. Już sama nazwa wskazuje na to,z ę koncert będzie naprawdę w pytkę. I był. Tym razem diki półnadzy, wytatuowani, uzbrojeni w wizualizacje rozgrzali tłum do czerwoności. Ale przecież przy takich kawałkach jak “Wet and dirty” trudno nie puścić dupencji w tan. Serio – świetny koncert, flirtujace ostro [a jakże!] z hard rockiem electro, roztrzaskiwane gitary i tłum skandujący “Dick4Dick!”. Wcześniej nigdy się z tą formacją nie zetknąłem [wspominano mi tylko o niej przy okazji przesłuchiwania Super Girl and Romantic Boys ;o], a szkoda. Na następny ich koncert – musowo! D4D: Bardzo dobry [nie, serio!].
Potem przeszliśmy się na OSTRego, który okupował główną scenę. Minęliśmy po drodze słabiutki NOT (nowa kapela koleżków z CKOD i Agresivy 69), ale potem okazało się, że coś sie znów przesunęło i to NOT wcale nie był :-> OSTRy zapodawał zwyczajowo, coś tam zaiwaniał na skrzypeczkach, coś tam pokrzykiwał politycznego-niezbyt-przemyślanego. Jak to on, choć może mniej fristajlu niż ostatnio w Krakowie. Znudził nam się, więc poszliśmy na Aptekę, ale namiot był tak wypełniony, że nie dało się wcisnąć. Trudno. OSTRy: Znośnie+.
Potem na głównej grali Groove Armada. No i się zaczęło. To znaczy nie, nie superfajna zabawa, bo GA to uboga siostra zeszłorocznego Basement Jaxx [choć generalnie przyzwoita]. Zaczęło lać. W krótkim czasie byłem cały przemoczony, bo oczywiście płaszcza nie miałem. Mieli je za to moi sąsiedzi, co gwarantuje, ze my zostaniemy w pełnie przemoczeni. Heh. GA zapodawali jak ta umieli. Moim zdaniem na początku było w tym wszystkim za mało ognia, ale potem się rozkręcili i końcowe Syperstylin' było jak trza. Mieli też naprawdę ładne wizualizacje, estetycznie IMHO najładniejsze na całym festiwalu. Głównie tańczące laseczki, ale za to jak tańczące! :o) GA: Niezłe+.
Przyznam, że Bestie olałem. Byłem na początku,ale tłum oszalał, a ja jakoś akurat wybrałem sobie ten moment, by przypomnieć sobie, że właściwie to nie lubię ich muzyki. Poszliśmy do namiotu ratować swoje zabłocone już buty. Od tego punktu festiwal zmienił się w imprezę na bagnach. Zresztą czego się spodziewać – trawiaste lotnisko, zalane wodą, zadeptane przez tysiące ludzi. Było dramatycznie, ale nie w naszym namiocie, więc może tyle w tym temacie.
Beastie Boys sobei zapodawali, a my tymczasem spokojnie poszliśmy na koncert Kombajnu do Zbierania Kur Po Wioskach. Ci też za wiele studyjnie nie pokazują, ale za to wygrali kiedyś ponoś Węgorzewo. I co? Reweeelka! Ich wokal jest na scenie bardziej pogrzany niż Marysia Peszek, a przy tym ma, jak sie okazuje niezłą sceniczną charyzmę. Muzyka KdZKpW brzmi o wieeele lepiej na koncercie, takze bawiliśmy się świetnie. Zdecydowanie – kolejna rzecz, którą trzeba jeszcze zobaczyć na żywo, a będzie okazja, bo właśnie montują trzecią płytę, więc i promocyjka po Polsce pewno pojedzie. Kombajn: Bardzo Dobry.
Trudno byłoby wybrać pomiędzy dwoma równie dobrymi zespołami, ale na szczęście trudu tego oszczędzili mi The Muse. Przywieźli ze sobą kupę sprzętu do wizualizacji i dali show, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem! Zaczęli od mocnego kopa i praktycznie nie zwalniali do samego końca. Czy zaskoczę Was, gdy powiem, że studyjnie nie są tak dobrzy? Z chęcią porównałbym kiedyś koncert ich i Radiohead. Zawsze uważałem mjuzów za siódmą wodę po kisielu radiołbów, a tu taka klasa. Zauważyłem też, że przy widowisku o takiej skali mniejszy nacisk kłądzie się na faktyczny kontakt między widownią a artystą. Po prostu staliśmy tam z rozdzawionymi gębami i wpatrywaliśmy się szał na scenie. No, niektórzy podrygiwali, choć koncert zaczął się z lekkim opóźnieniem tj koło 1:30. Za sam ten koncert opłacało się dać 260 peelenów. The Muse: Doskonali!
Dzień czwarty – niedziela
Znów padało. Słyszałem, że w nocy niektóre samochody z lotniskowego parkingu dla gości pozapadały się po klamki. Rozdawana za darmo wyborcza pokazywała zdjęcia zalanych namiotów i roześmiane mordki angoli jak jeden maż chwalących festiwal [chyba przyzwyczajeni do takiej pogody]. Jeszcze wracając do obcokrajowców – było sporo Rosjan, sporo Litwinów i Łotyszy, Angoli, trochę Benelusku, ale nie uświadczyliśmy ani jednego Niemca. Ciekawostka.
Ale wracając do koncertów – niedziela to był ten wielki dzień, kiedy grało Bloc Party. Ominęliśmy zatem inne występy [szkoda trochę beatboxowego Me, myself and I, chciałem ich wreszcie zobaczyć] i ustawiliśmy się przy scenie jeszcze przed Indios Bravos. I na poczatek małe zaskoczenie – normalnie za nimi nie przepadam, ale nam jako tako, bo brejdak ich sporo słucha. A tu banda Gutka i Banacha dała naprawdę dobry koncert. Zaprosili sporo gości, rozbujali publiczność, był nawet indianin w ichniejszym ciuchu zadający na scenie szpan wdzięcznymi pląsami. Jak na IB – bardzo dobrze, na pewno lepiej niż na zeszłorocznym Woodstocku. IB: Nieźle.
Zaraz po nich grali Bloc Party, czyli moi obecni ulubieńcy [i wcale nieprawda, że druga płyta jest słaba!]. Chłopaki dali całkiem fajny koncert, a mi udało się przegrać piwo, bo Kasia z nonszalancką pewnością siebie zgadła, że zaczną od Disappear here. Publiczność reagowałą bardzo żywiołowo i chwilami wyglądało to tak, jakby Bloki zastanawiali się “kim są ci ludzie i jak to sie stało, że znają na pamięć nasze piosenki?”. Fajnie, że zostali tak przyjęci. To ył ich pierwszy występ w Polsce [zresztą dla wielu pozostałych artystów też], więc wnosimy, że zechcą szybko wrócić. Sam koncert może bez superfajerwerków, po prostu solidna małolacka histeria do zupełnie dobrych piosenek. Tak w dwóch trzecich poszedłem w tłum, więc wróciłem nieco zmaltretowany. BP: Dobre.
Na Bjork wycofaliśmy się trochę do tyłu. Głupie to było, ale konieczne – w zamian dostaliśmy widok na całą scenę z dali [a tak mielibyśmy widok na całą scenę z bliska]. Czołowa artystka Islandii nie zawiodła. Gazety open'erowe mówiły, że wydarliśmy punkt turnee z łap Germana, więc satysfakcja i cena były podwójne. Nic dziwnego – wszyscy na scenie poprzebierani, wizualki, super efekty i sprzęt do robienia beatów jak z Raportu Mniejszości – tam po prostu trzeba było być. Show światowej klasy, dający pozytywnego kopa na długie godziny. Co prawda moim zdaniem Muse i tak było lepsze, ale na koncert Bjork po prostu nie dało się narzekać. Sama Bjork była słodziutka [^^], a aranże niektórych kawałków – nieziemskie. Zagrała Jogę, zagrała Army of me, zagrała Hunter i Earth intruders na wejście. Extremely cool. Bjork: Wspniała. A, i byłbym zapomniał, przed jej koncertem puszczali na zachętę The Knife. Tych też mogliby do .pl zaprosić :-)
Oho, wygląda na to,z ę w niedzielę nie ruszaliśmy się od głównej sceny. Ostatnie grało tego dnia LCD Soundsystem. Przyszliśmy tak z ciekawości i zostaliśmy do końca, tak było fajnie. Zrobiło się luźniej, można było potańczyć, a ekipa Jamesa Murphy'ego pokazała na co ich stać. Muzycznie, grą światłem i rozmieszczeniem na scenie pokazali, że mniej może znaczyć więcej. Super koncert. Oczywiście nabrałem też sympatii do ich nowszego krążka, z którego zagrali większość kawałków, prócz tego, który mi sie najbardziej podobał [czyli Someone Great]. Ale jak tu nie zachwycić się “New York I love you, but you're bringing me down” lub “North American Scum”. Oczywiście zagrali też “Daft Punk is playing at my house” i generalnie byli mili dla ucha, że nie wspomnę o tańcu brzucha. Ten koncert, mimo iż mniej spektakularny od Bjork, w sumie podobał mi się bardziej. LCD Soundsystem: Bardzo dobry.
A potem już tylko palulu, pakowanie się i dalej w drogę.
Tegoroczny open'er mozna śmiało uznać za udany, choć edycja wydaje się słabsza od zeszłorocznej. Nie tylko ze względu na pogodę, czy wpadki organizacyjne, których nie uświadczyliśmy rok temu – także, a raczej głównie, za sprawą muzyków. W zeszłym roku Manu Chao, Scissor Sisters, Sigur Ros, czy Basement Jaxx jednak dali czadu lepiej. Zawalił główne pierwszy dzień – praktycznie bez superhitu na głównej scenie. Tak czy owak atak błocka zapadnie pewnie wszystkim w pamięć, tak jak śnieżyca przed pewnym Falkonem. Czekamy na kolejny rok, kolejną obsadę i kolejne koncerty. A tymczasem Archive na Jarocinie, Tool na tym metalczymś, Faithless na Coke [w Krk!], czy !!! w Wawie. Jest w czym wybierać.
W trakcie pisania tej przydługawej notki słuchałem sobie Elliota Smitha [XO; przy okazji dowiedziałem się, ze ponoć popełnił samobójstwo], Blonde Redhead [Misery is my butterfly – bardzo fajny] oraz troszkę LCD, żeby zgrać się ze wspominkami [Sound of Silver].